NAM NIE SĄ POTRZEBNI POLACY (4/5)
Prof. dr hab. Piotr Jaroszyński
AUTOBIOGRAFIA
Edukacja w okresie PRL-u na poziomie szkoły podstawowej (1962-70) i średniej (Liceum Ogółnokształcące,1970-74) odegrała w moim życiu minimalną rolę.Znaczenie miał dom, w którym żywe były tradycje patriotyczne, zarówno powstań (dziadek ze strony Mamy pochodził z Pniew, był powstańcem wielkopolskim) oraz kresów (rodzina ze strony Ojca pochodzi z Nowogródczyzny, przebywała na zesłaniu na Syberii od 1940 do 1946 roku); dom tętnił wysoką kulturą języka polskiego (poezja, teatr), ponieważ oboje rodzice są aktorami.
Do samej nauki szkolnej można było poważnie podejść dopiero na Katolickim Uniwersytecie Lubelskim, gdy w październiku 1974 rozpocząłem studia na Wydziale Filozofii Chrześcijańskiej, na sekcji filozofii teoretycznej. KUL był wtedy niewielkim uniwersytetem (ok. 4 tys. studentów, dziś ponad 20 tys.). Rektorem był wówczas O. Profesor Mieczysław Albert Krąpiec (twórca Filozoficznej Szkoły Lubelskiej), a dziekanem wydziału ks. Prof. Stanisław Kamiński (metodologia nauk). Na pierwszym roku dojeżdżał jeszcze Prof. Stefan Swieżawski (historia filozofii nowożytnej, czytaliśmy Rozprawę o metodzie Kartezjusza), a poza tym do najbardziej cenionych przeze mnie do dziś wykładowców należał ks. Prof. Marian Kurdziałek (historia filozofii starożytnej i średniowiecznej).
Formalnie kierownikiem Katedry Etyki był aż do chwili wyboru na papieża ks. Prof. Karol Wojtyła, ale z Krakowa przyjeżdżał na KUL bardzo rzadko. Nasza sekcja była mała, zadziwiająco mała. Ówczesne Ministerstwo Edukacji narzuciło bowiem limit – władza bała się ludzi wykształconych – aby na Wydział Filozofii (w skład w którego wchodziły obok filozofii, psychologia, socjologia i filozofia przyrody) można było przyjąć w sumie tylko... 30 osób! Na każdą sekcję przypadało więc po 5 studentów. Dla nas miało to swoją dobrą stronę, gdyż tak elitarnej szkoły nie było w świecie, i chyba już nie będzie. Oczywiście, znalazły się sposoby, żeby obejść przepisy i z pewnym poślizgiem dokooptować kilku nowych chętnych, zaś na drugim roku dołączali księża. Tak naprawdę było więc nas kilkanaście osób na roku.
Lekcje łaciny i lekcje greki, poznawanie poglądów Talesa, Pitagorasa, Parmenidesa, Sokratesa, Platona, Arystotelesa, Seneki, św. Augustyna, św. Alberta Wielkiego, św. Tomasza z Akwinu, Kartezjusza, Leibniza, Spinozy, Kanta, Heideggera (by wymienić tylko nielicznych), dzięki profesorom, dla których te postacie były pasją ich życia i których poglądy znali w oryginale; profesorom, dla których Europa, Zachód, to najpierw Grecja, Rzym, średniowieczna Europa, dla których Polska znaczyła coś więcej niż PRL – jakaż to była różnica, wręcz przepaść, dzieląca moją wcześniejszą edukację, a właściwie pobyt w szkole, z tym, co mogłem poznawać, naprawdę i dogłębnie.
Czy można iść na filozofię nie mając zamiłowania do czytania, analizowania, słuchania ludzi mądrzejszych od siebie lub bez otwarcia się na myśl, która pomaga poznać prawdę, wcale niełatwą, ale jakże ważną? Postanowiłem studiować filozofię w trzeciej klasie liceum, to tak po prostu człowieka naszło. Najpierw zainteresowała mnie trzytomowa Historia Estetyki Władysława Tatarkiewicza, a potem przypadkiem trafiła w moje ręce Krytyka praktycznego rozumu Kanta, którą całą przeczytałem – nic z niej nie rozumiejąc. Gdyby mnie nie ciągnęła filozofia, odłożyłbym Kanta już po pierwszym zdaniu. Dziś rozumiem, że miałem prawo nie rozumieć.